
Dla Stonesów był to pierwszy koncert w tym kraju, wcześniej jego granice były dla nich zamknięte. Do Hawany przybyło pół miliona ludzi, by móc legalnie obejrzeć koncert, na który czekali od lat.
Fabuła prowadzona jest dwutorowo. Z jeden strony odwiedzamy z kamerami poszczególne miasta z trasy koncertowej Stonesów po Ameryce Łacińskiej, poznajemy ich mieszkańców i tło polityczno-historyczne, które miało wpływ na dotychczasowe koncerty kapeli (lub ich brak) w danym kraju. Z drugiej zaś zdążamy do grande finale w Hawanie, śledzimy postęp prac w organizacji koncertu, co naprawdę rzeczą łatwą nie było.
Drugim głównym bohaterem filmu (oprócz tego oczywistego) jest niesamowita publiczność. To właśnie sceny z udziałem oddanych całym sercem fanów w każdym możliwym wieku poruszają najbardziej. Zresztą nie tylko widzów filmu, bo i samych artystów, którzy sami przyznają, „że do czegoś takiego nie da się przyzwyczaić”.
„To jest cyrk! Sami stworzyliśmy ten cyrk.”
Na sali kinowej obok mnie siedziały osoby w bardzo różnym wieku, średnio od lat 20 do 60. Pan w tym samym rzędzie „grał” na wyimaginowanych instrumentach, raz na gitarze, ale głównie na perkusji. Pan w rzędzie za mną śpiewał, no może nie pełną piersią, ale jej połową. Średnio co 5 minut słychać było na przemian wybuchy śmiechu, okrzyki zachwytu lub melodyjne pomruki.
Film jest potężną dawką kosmicznej energii, zabawny, wzruszający i poruszający. The Rolling Stones to nie jest zespół, to korporacja. Jednym to przeszkadza bardziej, innym mniej. Wydaje mi się, że obie te grupy będą zadowolone z filmu. Trzeba go zobaczyć.
PS. Po seansie wyszłam z kina. Zamiast słońca i kolorów Ameryki Łacińskiej zobaczyłam szare warszawskie ulice. Pognałam nimi myśląc o tym, co by tu zrobić, żeby pojechać w taką trasę...
Komentarze
Publikowanie komentarza